To mój pierwszy pełny wpis tutaj.
Nie pierwszy tekst w życiu – ale pierwszy naprawdę mój.
Bez filtrów. Bez pod publiczkę. Bez myślenia, co się „dobrze sprzeda” na Instagramie czy FB.
Blog. (marzenie od wielu lat)
Nie Facebook, nie Instagram.
Nie krzyk lajków ani pogoń za zasięgiem.
Tylko moje miejsce.
Żeby usiąść. Złapać oddech.
Zatrzymać się.
I zacząć od początku.
Dziś chcę napisać o punktach zwrotnych.
O tych momentach, które przewracają życie do góry nogami – nie zawsze głośno, nie zawsze spektakularnie.
Czasem to tylko szept. Czasem cios w brzuch.
Ale zostają na zawsze.
Te oczywiste: ślub, dzieci, praca.
Były w moim życiu momenty, które zna wielu z nas.
Ślub. Narodziny dzieci. Zmiany pracy.
Ślub był decyzją, że nie tylko „ja”. Od teraz – „my”.
W codzienności. W zmęczeniu. W radościach i w kryzysach.
Potem dzieci. Czworo. Każde inne. Każde z nową lekcją.
O cierpliwości. O granicach.
O tym, że można kochać bardziej, niż się myślało, że się da.
I że ta miłość zmienia człowieka – od środka.
A jednak to nie te momenty zmieniły mnie najmocniej.
Ławka. Dom dziecka. 18 lat.
Miałem 18 lat, gdy trafiłem ze znajomymi do domu dziecka.
Gwar. Śmiech. Małe dzieci – może sześcio-, siedmioletnie.
Zabawa trwała już drugą godzinę.
Usiadłem zmęczony na ławce.
I wtedy podeszła do mnie mała dziewczynka.
Bez słowa wspięła się na moje kolana. I... zasnęła.
W tym chaosie.
W hałasie.
U mnie.
Siedziałem nieruchomo, żeby jej nie obudzić.
I myślałem: dlaczego właśnie ja?
Dlaczego przy mnie poczuła się bezpieczna?
Ten moment we mnie został.
Cichy, ale fundamentalny.
Zrozumiałem, że chcę być dla innych.
Być miejscem spokoju. Przestrzenią, w której ktoś może odetchnąć.
Zamknąć oczy.
Poczuć się wystarczająco dobrym, spełnionym, nie ocenianym.
Hospicjum. Pierwsza śmierć.
Kilka lat później pracowałem jako wolontariusz w hospicjum.
Tam poznałem mężczyznę – silnego, dumnego, niezależnego.
Choroba odbierała mu siły, ale on nie chciał się poddać.
Pamiętam, jak z trudem przesuwał szafkę przy łóżku, ponieważ chciał mi udowodnić, że nadal jest zdrowy i silny.
A nie dlatego, że czegoś potrzebował.
Tylko po to, by udowodnić – sobie? innym? – że jeszcze może.
Trzy dni później zmarł.
To była moja pierwsza śmierć tak blisko.
Pierwszy raz, gdy zrozumiałem, jak kruche jest życie.
Jak wszystko może skończyć się po cichu, bez ostrzeżenia.
Od tego momentu żyję inaczej.
Nie idealnie. Ale uważniej.
Z większą wdzięcznością za to, co mam – i za to, co jeszcze mogę dać.
Kontuzja. Kolano. Zatrzymanie.
Najświeższy punkt zwrotny?
Trening. Sporty walki – moje miejsce odreagowania, wyzwania, równowagi.
I nagle – pęknięcie. Dosłowne. Strzał w kolano.
Ból. Ostry. Fizyczny.
Ale to, co przyszło potem, bolało bardziej.
Zatrzymanie.
Bezruch.
Kilka tygodni z unieruchomioną nogą i lawiną myśli, których wcześniej nie chciałem słyszeć.
Nie mogłem działać. Nie mogłem uciekać w zadania. Delikatne ucieczki na basen.
Byłem sam ze sobą. I w tej ciszy padło zdanie, które długo we mnie siedziało:
Odchodzę ze szkoły.
Po 16 latach.
(Odszedłem rok później. Ale o szkole będzie osobny wpis. Bo to długa i ważna historia.)
Ta kontuzja nie tylko zatrzymała moje ciało.
Ona uruchomiła duszę.
Pozwoliła mi spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy.
I wybrać: siebie. Autentyczność. Własną drogę.
Dziś.
Dziś jestem tu.
Z czwórką dzieci. Z ukochana Kobietą, która wciąż wierzy we mnie bardziej, niż ja sam czasem potrafię.
I z decyzją, że zaczynam od nowa.
Pracuję po swojemu.
W zgodzie ze sobą. Z misją.
Nie dla lajków. Dla ludzi.
A Ty?
Zatrzymaj się. Choćby na chwilę.
Zadaj sobie pytanie: co było Twoim punktem zwrotnym?
Może nikt tego nie widział. Może nie było oklasków, zdjęć ani świadków.
Ale Ty wiesz, że od tamtej chwili – wszystko było już inaczej.
Chcesz się tym podzielić?
Napisz. W komentarzu. W wiadomości.
To miejsce nie jest tylko o mnie.
To miejsce jest dla nas.
Bo każda zmiana zaczyna się od czyjejś historii.
Ta była moja... Twoja może jeszcze trwa...
Komentarze
Prześlij komentarz