Jednak moje myśli są różne od moich uczuć...
W tej samej chwili, gdzieś w najgłębszej głębi, tli się coś tak cichego i subtelnego, że można by to przeoczyć. Jak ton struny, która drga w ukryciu. Niewidoczny płomień. Nuta, która przypomina: to dopiero początek.
Bo siła nie rodzi się z tego, co wygodne. Nie rodzi się z rzeczy znanych, powtarzalnych, bezpiecznych. Ona rodzi się tam, gdzie zawsze mówiłem: „nie dam rady”.
W miejscu, które budzi we mnie strach tak paraliżujący, że ciało krzyczy „uciekaj”.
A jednak wtedy, właśnie wtedy, kiedy wydaje mi się, że już leżę pokonany – podnoszę głowę. Jeszcze drżąc, jeszcze półprzytomny, ale podnoszę. I wiem: wstałem nie po to, żeby wrócić do tego, co było, ale po to, żeby po raz pierwszy naprawdę żyć.
Moja droga to ciągłe wstawanie. Raz, drugi, setny. Z duszą rozciętą jak szkłem. Z sercem, które bije tak cicho, że zdaje się prosić o litość. A mimo to wstaję. Nie dlatego, że muszę – ale dlatego, że wstanie staje się jedyną drogą, by usłyszeć tę nutę wyraźniej.
W ciszy, którą niosę w sobie, próbuję nikogo nie obarczać. Milczę, bo nie chcę składać mojego ciężaru na barki tych, których kocham najbardziej. Wolę zbierać swoje kawałki w samotności, niż przygniatać nimi moją żonę, moich bliskich. I pytam siebie: czy to odwaga, czy tchórzostwo? To milczenie czasem chroni, a czasem rani. Ale właśnie w nim uczę się słuchać – bicia własnego serca, kroków żony w nocy, oddechu bliskich, którzy czuwają obok.
I słucham szeptu, który może być głosem Najwyższego: „Jeszcze chwilę. Jeszcze jeden krok. Zaufaj.”
Moja żona… ona jest dla mnie światłem w noc bez gwiazd. Jej spojrzenie, jej dłoń, która szuka mojej, nawet gdy nie wypowiadam ani słowa – to dla mnie tlen, którego nie mogę zastąpić niczym innym. Moi bliscy – nie pytają zbyt wiele, nie naciskają. Ale są. Ich obecność to mur, który chroni mnie przed najostrzejszym wiatrem. I choć wiem, że moja siła musi wyrastać we mnie, to bez nich wiatr zdarłby mnie do kości.
A ta nuta, której uczę się słuchać, jest cienka jak nić. Łatwo ją zagłuszyć strachem, codziennością, chaosem. Ale im bardziej pragnę ją usłyszeć, tym głośniej brzmi.
W tej nucie jest obietnica. To nie melodia porażki. To hymn odrodzenia. To szept, że kryzys nie przyszedł, by mnie zniszczyć – on przyszedł, by mnie przebudzić.
Krok za krokiem – czasem pewnie, częściej potykając się – idę. Idę z dłonią Żony w mojej, która jest i często nawet nie mówiąc pokazuje mi: „nie musisz być bohaterem sam”. Idę z tymi, którzy akceptują moją niekompletność.
Idę z wiarą, że nawet gdy nie widzę drogi, coś mnie prowadzi.
I wiem jedno: kiedyś nadejdzie dzień, w którym ta cienka nuta rozwinie się w melodię. Wtedy zrozumiem, że każdy upadek był początkiem. Że każde milczenie było drogą do ciszy, w której można usłyszeć Boga. Że każda noc prowadziła do świtu.
Powoli. Powoli. Ale już w stronę światła.
A jeśli i Ty jesteś teraz w ciemności – posłuchaj swojej nuty.
Nie musisz znać całej melodii. Wystarczy, że zrobisz jeden krok. Potem drugi. Choćby drżąc, choćby powoli – ale naprzód.
Bo właśnie wtedy, gdy myślisz, że to koniec, zaczyna się najpiękniejsza historia Twojego życia.
Historia, w której serce zamiast gasnąć – zaczyna płonąć.
I może właśnie o to w tym wszystkim chodzi – żebyśmy przestali udawać, że jesteśmy silni zawsze i wszędzie. Żebyśmy mieli odwagę przyznać, że czasem brakuje nam oddechu, że czasem ciemność jest zbyt gęsta. A jednocześnie, żebyśmy potrafili zobaczyć, że nawet w tym miejscu – w samym środku kryzysu – może rodzić się nuta nadziei.
Jeśli coś w tym tekście dotknęło Twojego serca, jeśli poczułeś, że to też jest trochę o Tobie – zatrzymaj się na chwilę. Posłuchaj własnej ciszy. A potem napisz. Podziel się swoją historią, swoim pytaniem, swoim światłem albo ciemnością. Nie po to, żeby udowodnić komukolwiek, że dajesz radę – ale po to, żebyśmy mogli być obok siebie w tym, co prawdziwe.
Czekam na Twój głos. Bo być może Twoje słowa staną się tą nutą, której dziś ktoś inny najbardziej potrzebuje.
Komentarze
Prześlij komentarz