Ostatnio wróciło do mnie jedno opowiadanie, które od dawna noszę w sobie.
Wracam do niego zawsze, kiedy naprawdę nie mam już siły, kiedy ciemność wydaje się większa niż światło.
Kiedy odeszła i mama, pierścień stał się dla niego wszystkim. Pamiątką, która łączyła go z tamtym światem, w którym nie był jeszcze sam.
Wieczorami brał go w ręce, trzymał długo, jakby sam dotyk metalu mógł przywołać jej głos, jej uśmiech, jej obecność.
I wtedy wydarzyło się coś, co zabolało bardziej niż cokolwiek wcześniej. Pierścień upadł. Na kamieniu powstała wielka rysa. Dla kogoś z zewnątrz – zwykłe uszkodzenie. Dla niego – jakby coś przecięło mu serce. Jakby razem z tą rysą runęło wszystko, co mu zostało.
Szukał ratunku. Chodził od jubilera do jubilera. W każdym miejscu słyszał to samo: „Nie da się uratować. Trzeba zeszlifować. Kamień nie ma już wartości.” Ale on wiedział, że ten pierścień nie miał wartości w złocie. Miał wartość w łzach, w wspomnieniach, w ciepłych dłoniach mamy. Nie chciał, żeby ktoś odebrał mu i to.
Szukał rok, drugi, trzeci. I choć prawie się poddał, któregoś dnia zobaczył mały, biedny zakład jubilerski. Wszedł. Za ladą siedział starzec o oczach, które od razu budziły spokój. Opowiedział mu wszystko – o ojcu, o mamie, o pierścieniu, o tym, że czuje się, jakby sam rozsypał się w kawałki.
Starzec wysłuchał i tylko zapytał: „Czy mi zaufasz?”
Mężczyzna przestraszył się. Błagał, by niczego nie szlifować, by nie niszczyć tego, co zostało. A starzec znowu: „Czy mi zaufasz?”
Cicho odpowiedział: „Tak.”
— Wróć za trzy dni – powiedział jubiler.
To były najdłuższe dni w jego życiu. Co noc budził się zlany potem. Raz wierzył, raz przeklinał sam siebie, że w ogóle oddał pierścień w obce ręce. Raz chciał biec i go odebrać, raz mówił sobie: „Jeszcze chwilę wytrzymam.”
I wiesz, my też tak często robimy. Trzymamy się swojej rany.
Pielęgnujemy ją. Oglądamy wciąż na nowo. Wracamy do niej, jakby była naszym jedynym dowodem, że coś było prawdziwe.
Boimy się, żeby ktoś nam jej nie zabrał. Bo w ranie, choć boli, jest też nasze wspomnienie, nasza historia, kawałek nas samych.
Ile razy ja sam podlewałem swoje rany, karmiłem je wspomnieniami i bólem, tylko po to, żeby nie poczuć pustki, jaka zostałaby bez nich?
Kiedy wrócił po trzech dniach, stanął w ciszy, patrząc na pierścień. Kamień był cały. A w miejscu rysy – piękna róża. Mocna łodyga wyrastająca wprost z pęknięcia. Rana zamieniła się w życie.
Ilekroć przypominam sobie tę historię, widzę w niej własne życie.
Ile razy ja sam pękałem. Ile razy wydawało mi się, że coś we mnie złamało się na zawsze – marzenia, nadzieje, bliskość. Ile razy miałem w dłoni swój „pierścień”, czułem, że jest zniszczony, i że już nic się z nim nie da zrobić.
A potem – zawsze w chwili, gdy
już nie dawałem rady – pojawiał się Ktoś, kto cicho szeptał: „Czy mi zaufasz?”
I gdy zdobywałem się na to jedno, drżące „tak”… po czasie widziałem, że w miejscu rany wyrastała róża.
Dziś wiem, że Bóg naprawdę potrafi pisać prosto na najbardziej krzywych liniach mojego życia. Że potrafi uzdrowić każdą ranę, nawet tę, której najbardziej się wstydzę. I że często nie pyta mnie o nic więcej, tylko o jedno: czy mi zaufasz?
Może właśnie tego potrzebujesz dziś Ty. Zaufania, które nie usuwa bólu od razu, ale które pozwala wierzyć, że z rysy kiedyś wyrośnie róża.
Jeśli chcesz, podziel się w komentarzu swoją historią. Może i w Tobie jest rana, którą trzymasz z całych sił. A może już gdzieś zakwitła róża. Chciałbym posłuchać Twojej drogi.
— Łukasz
łał !
OdpowiedzUsuń