Najpierw jest ciężar.
Taki, którego nie da się unieść, ale i nie można odłożyć.
Siedzisz w środku dnia, wśród ludzi, a czujesz się jak w zamkniętej, ciemnej klatce, do której nikt nie ma klucza.
Nawet ty.
Ból przychodzi bez ostrzeżenia. Nie ma twarzy. Nie ma imienia.
A jednak wypełnia cię tak, że ledwo oddychasz. Czasem czujesz go jak kamień w klatce piersiowej, czasem jak mgłę, która wciska się do głowy i rozmazuje wszystko. A czasem jak echo, które krzyczy w pustym pomieszczeniu, choć ty nie wydajesz z siebie żadnego dźwięku.
Jak to wytłumaczyć?
Jak powiedzieć komukolwiek: „Boli mnie istnienie”?
To nie jest smutek, strach czy złość.
To coś większego, co odcina cię od reszty świata. Zamyka. Izoluje. Wciąga pod powierzchnię.
A potem… zaczynasz się leczyć.
I odkrywasz, że to wcale nie jest piękne, łatwe.
Leczenie nie wygląda jak w filmach, gdzie ktoś siedzi przy oknie z kubkiem herbaty, a nagle wszystko staje się jasne.
Leczenie jest jak płynięcie w środku sztormu. Woda bije w twarz tak mocno, że tracisz oddech. Powietrze jest gęste, fale rozbijają się o ciebie bez końca, a horyzont ginie we mgle. Nie wiesz, czy robisz krok do przodu, czy tylko dryfujesz, walcząc o każdy wdech.
Twoje ciało i myśli są jak wrak — drewno nasiąknięte wodą, gotowe rozpaść się w każdej chwili.
To walka z nagimi ranami, które rozrywają się przy każdym ruchu. To sól w oczach, która piecze, kiedy już i tak widzisz niewyraźnie. To ból mięśni i psychiki, które odmawiają posłuszeństwa, a ty mimo to zmuszasz je, by uniosły cię choć trochę wyżej. To brud pod paznokciami i oddech urywany jakbyś tonął po raz setny.
Są noce, w których budzisz się zlany potem, nie wiedząc, czy to sen, czy wspomnienie. Patrzysz w ciemność i pytasz siebie:
„Czy ja w ogóle idę do przodu, czy tylko kręcę się w kółko? Czy tego chce? Czy ja ....”
Są dni, kiedy łzy przychodzą nagle, w środku ulicy, a ty nawet nie wiesz, jak nazwać ich powód. Ale powód jest. On żyje w twoich kościach. Drży w oddechu. Zaciska gardło.
Uzdrowienie nie cofa czasu.
Nie wymazuje krzyku, który słyszałeś. Nie usuwa dłoni, które cię odepchnęły, ani chwil, w których sam siebie zostawiłeś.
Uzdrowienie jest zmianą. Tak głęboką, że nie wracasz. Bo już nie ma do czego wracać. Ty — ten sprzed burzy — nie istniejesz. Zostaje ktoś inny. Twardszy. Czasem zimniejszy. Ale żywy.
To walka i rezygnacja w jednym.
Rezygnacja z trzymania się tego, co cię topi. Odpuszczenie rzeczy, które znałeś jak własne ręce, ale które ciągnęły cię w ciemność. Boli to tak samo jak sztorm, czasem nawet bardziej. Ale robisz to. Bo wiesz, że inaczej nie wynurzysz się nigdy.
A na końcu… nie ma fajerwerków.
Jest cisza.
Nie ta złowroga z początku, ale cisza po walce.
Siadasz. Czujesz własny oddech. Patrzysz w pustkę.
I mówisz:
„Przeżyłem. Dałem radę. Choć bolało.”
I to jedno zdanie niesie cię dalej niż cokolwiek wcześniej.